Chętnie podzielę się z Wami przepisem na pożywną wojskową strawę. Weźcie gnijące końskie zwłoki, fragmenty ludzkich tkanek po ostrzale artyleryjskim, spalone gałęzie, drut kolczasty i każdy możliwy rupieć, jaki przyjdzie Wam do głowy: menażki, plecaki, puste konserwy, stare zdjęcia, szmaty do podcierania tyłków i tak dalej. Następnie rozdepczcie tak powstały bigos tysiącami buciorów, opon, gąsienic, kopyt, spadających bomb i karabinowych łusek, a dostaniecie front I wojny światowej. Nie ma w tym krajobrazie nic romantycznego, to raczej spojrzenie na nowoczesny horror, na ziemię unicestwioną i spotwornioną przez freudowskiego Tanatosa. Z tego trupiego błota wyłonił się faszyzm. To ono jest podglebiem traum, rozczarowań, cierpień i kryzysów XX-wiecznej Europy.
Oglądając turpistyczne obrazy w "1917", nie miałem jednak wrażenia – jak przekonują niektórzy recenzenci zza oceanu – że Sam Mendes przedobrzył z estetyzacją wojny. Kino ma to do siebie, że do pewnego stopnia zawsze koloryzuje ludzkie doświadczenia. W przypadku Wielkiej Wojny estetyka surrealnego koszmaru ma dodatkowo silne umocowanie we wspomnieniach samych żołnierzy – front i okopy jawią się tam jako coś nierzeczywistego, wymykającego się tradycyjnym, racjonalnym formom poznania. Śmierć jest szczególnie potworna i groteskowa, bo rządzi nią nieznana wcześniej przypadkowość – narzędzia masowej zagłady, takie jak gaz bojowy czy pancerne łby czołgów, nie dokonują rozróżnień, lecz po prostu miażdżą i wypalają znajomą rzeczywistość w całości, aż do gołej ziemi. Decyzja Mendesa i współscenarzystki Krysty Wilson-Cairns, żeby maksymalnie uprościć i zindywidualizować fabułę, trafia zatem w punkt, bo "1917" ma być – podobnie jak wspomnienia weteranów (sam film bazuje na opowieściach dziadka reżysera, Alfreda Mendesa) – kinem przede wszystkim behawioralnym: trzymać się blisko ciał bohaterów, reagować na ich odruchy, odbierać piekielniejący świat zmysłami przytłoczonymi wojennym "dzianiem się".
Dla wielu będzie to zatem niedopuszczalny symulator wojny, efekt immersji jest bowiem w "1917" rzeczywiście potężny. Zdjęcia Rogera Deakinsa i "bezszwowy" montaż Lee Smitha dają znajome wrażenie jednego ekstremalnie długiego ujęcia, które w połączeniu z intensywnością doświadczeń i plastyką scenografii działa bardzo angażująco. Na front prowadzą nas dwaj młodzi szeregowcy, Blake (Dean-Charles Chapman) i Schofield (George MacKay), tak samo jak i my zdezorientowani absurdalnością własnej misji. Żołnierze muszą przedrzeć się za linię wroga, żeby powstrzymać atak brytyjskiego batalionu i uchronić kolegów (w tym rodzonego brata Blake'a) przed rzezią w zaplanowanej przez Niemców zasadzce. Stawka jest zatem typowa dla kina wojennego: jeśli bohaterom nie uda się zdążyć na czas, ze światem pożegna się 1600 ludzkich istnień. W tym schemacie Blake daje się rozpoznać jako ten "niezłomny" (ma osobistą motywację), a Schofield – jako nieposkromiony cynik i demitologizujący wojnę sceptyk, w którym ostatecznie budzi się niechciany duch heroizmu.
Bohaterstwo i patriotyzm nie są jednak w "1917" – filmie do szpiku kości antywojennym – portretowane w kategoriach cnoty. Są raczej wypadkową chaosu, przypadkowości, decyzji podejmowanych w ekstremalnych warunkach i bez czasu na racjonalny namysł, nakierowanych przede wszystkim na przeżycie, a nie abstrakcyjną "romantyczną śmierć". To dlatego niektóre "akcje" wydają się nadmiernie absurdalne, niemożliwe czy groteskowo bezmyślne. Już na samym początku filmu Schofield dotkliwie rani sobie dłoń drutem kolczastym, żeby za chwilę – całkowicie przypadkowo – władować skaleczenie prosto w brzuch rozkładającego się trupa. Czy nam się to podoba, czy nie, koszmar wojny polega na wyłączeniu myślenia i przeczuleniu zmysłów. Nasi przewodnicy po Mordorze przez większą część podróży przypominają białe karty, pozbawione skomplikowanego życia wewnętrznego ekrany, na które możemy rzucać własne emocje wywołane hukiem, obrazami zniszczenia i widokiem śmierci tak odpychającej, że pragnie się ją od razu zakopać, spopielić i zanegować. Jedyne obecne tu bohaterstwo polega na szukaniu sensu – jak w scenie karmienia dziecka przypadkowo posiadanym mlekiem – w świecie deformującym ludzką naturę. Uwięzionym w klinczu jakichś narodowości, władz, dowództw i decyzji "na górze", które są ludzkiemu ciału mniej więcej tak samo bliskie, jak bóg w niebie i diabeł pod ziemią.
I jeśli w spostrzeżeniach Mendesa nie ma nic szczególnie nowego, to nowe wydaje się nasycenie emocjonalne tych obrazów – nienarzucone, lecz ściśle zintegrowane z pracującymi na bieżąco zmysłami publiczności. "1917" można zatem odbierać skrajnie odmiennie: jako spore przeżycie albo – takich głosów także jest całkiem dużo – wielkie rozczarowanie. Nie posiadam niestety dobrej odpowiedzi, skąd biją źródła takiego rozstrzału opinii. W moim odczuciu Sam Mendes zwyczajnie zrobił swoje: film nieskomplikowany fabularnie (acz skomplikowany technicznie), wciągający i immersyjny jak gra wideo (co bynajmniej nie jest dla mnie zarzutem). To bardziej doświadczenie, a mniej historia i rekonstrukcja w rozumieniu muzealnego czy świątecznego festynu chorągwi i narodowych emblematów. Dlatego doświadczajcie "1917" po swojemu. Chociaż raczej na pewno nie we własnym tempie.
Moja ocena:
8
Marcin Stachowicz
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?